Magia świąt
Patrzyła na nieśmiało wypadające z nieba płatki pierwszego śniegu w tym roku. Szkoda, że jest dwa na plusie, gdyby był przymrozek ziemia zabieliłaby się do południa, pomyślała. A tak niepozorne śnieżynki znikały w zderzeniu z nią. Zawsze wydawało się jej to czystą magią i nie pozbyła się tej myśli w dorosłości. Śnieg jest zjawiskiem pogodowym, które można racjonalnie wytłumaczyć. Czysta nauka i już. Ale przecież niejeden twardziel mięknie na widok białego puchu w listopadzie. W jednej chwili tęskni do świąt i przenosi się w czasy dzieciństwa, gdy z przyklejonym do szyby nosem wrzeszczał „Mamo, mamo! Chodź zobacz, pada śnieg!”. Po czym narzucał kurtkę na piżamę i z niedbale owiniętym wokół szyi wełnianym szalikiem wybiegał przed dom gotowy lepić bałwana…
Terenia od kilku dni po wstaniu z łóżka pędziła do okna, by sprawdzić, czy spadł śnieg. Nie mogła doczekać się go od dawna, a gdy w szkole z końcem listopada rysowali na plastyce bałwanki, choinki i zaczynali mówić o prezentach, dziecięca niecierpliwość nabierała tempa. List do świętego Mikołaja zniknął z parapetu w zeszłym tygodniu co było dowodem, że z pewnością go zabrał zostawiając upominek mikołajkowy.
– Mamo czemu nie ma śniegu? – znowu zapytała Terenia.
– Jeszcze spadnie, nie martw się – odpowiedziała mama. – Tymczasem wypijaj raz dwa kakao i po śniadaniu pomożesz babci w lepieniu pierogów.
– Jasne, sama mówiłam babci, że chcę pomóc – z buzią pełną bułki z masłem powiedziała dziewczynka.
Lepienie pierogów z babcią, pył mąki na fartuchu i na opadających rękawach swetra, zapach gotującej się kapusty z grzybami… Ale tak, jak płatki śniegu wraz z zetknięciem z ziemią topiły się w sekundę, tak niemalże w tym samym momencie, jak się pojawiało znikało dawne wspomnienie, pozostawiając w sercu tęsknotę i żal do przeszłości, że mija.
– Babciu jestem. Ale pachnie! A pozwolisz mi zjeść jednego pieroga, samego bez farszu? – od wejścia zawołała Terenia.
– Dam, ale najpierw lepienie. Umyj ręce i chodź już – nie przerywając wałkowania ciasta odpowiedziała babcia.
– A kiedy spadnie śnieg, już prawie połowa grudnia babciu? – żaliła się wnuczka.
– Tereniu spadnie, zanim się obejrzysz. On nie pada tak po prostu, to czary. Dopełnia je czekanie, a my znowu stajemy się dziećmi i wierzymy w magię świąt Bożego Narodzenia.
– A pani w szkole mówiła, że to zamrożona woda. No ten śnieg.
– I słusznie, bo to jest zamrożona woda. Ale gdy będzie sypać w wigilię, ani przez moment nie będziesz się nad tym zastanawiać. Prędzej będziesz wyglądać pierwszej gwiazdki i nasłuchiwać dzwoneczków sań świętego Mikołaja.
– No wiadomo, babciu – zapewniła Terenia z bardzo poważną miną.
– Widzisz, da się to połączyć – kiwając głową mrugnęła okiem babcia.
Ileż razy lepiła z babcią pierogi – dwa, trzy? Zdecydowanie za mało. A może tylko tamtej zimy, kiedy zapamiętała, bo właśnie tego dnia zaczęło sypać. Śniegu napadało tyle, że następnego dnia ulepiła z bratem bałwana. Babcia dała dla niego stary garnek na głowę, dziadek dodał dwa czarne węgle na oczy i marchewkę na nos. Śnieg padał do samych świąt, w wigilię było naprawdę, jak w bajce o królowej śniegu.
Dorastając zostawiamy tę magię w tyle. Czekanie na święta wiąże się z bieganiną po sklepach. Lista prezentów, którą musimy pokonać, ciężkie zakupy, które trzeba przytargać, pierogi z kapustą i grzybami, których nie możemy zapomnieć zamówić w zaprzyjaźnionej garmażerii. Czysta arytmetyka, w której po dodaniu wszystkiego wyjdą nam święta. Teresa wiedziała, że tak jest łatwiej. Tęsknota za bliskimi, którzy odeszli odzywa się mocniej wraz z rozpoczęciem przygotowań świątecznych. Można jej nie dopuścić do głosu. Wtedy też boli, ale przynajmniej mamy pozorną kontrolę nad smutkiem.
Kiedy dziadkowie postarzeli się wigilie przeniosły się do rodziców Teresy, czyli raptem dom obok. Z mężem i dziećmi przyjeżdżała nieco wcześniej, by pomóc mamie w kuchni. Stawiała na stół sałatkę jarzynową, tuńczyka z czerwoną fasolą i makowca. Babciny czerwony barszcz grzał się na kuchni, stygły odcedzone uszka.
– Twoja matka zawsze się spóźnia, mieliśmy siadać o osiemnastej – komenderował ojciec.
– To zadzwoń do nich. Pewnie smarzy karpia, żeby przynieść gotowego – odpowiedziała mama.
– Tato nic się nie dzieje, poczekamy. Wiecie co, pójdę i pomogę przynieść im wszystko – wtrąciła Teresa – i jakby poza sobą dodała – kiedyś nie przyjdą, nie spóźnią się. A my będziemy tęsknić właśnie za tym, że byli i spóźniali się za każdym razem. Ale mogliśmy na nich czekać, kiedyś już nie będziemy…
Wspomnienie zamyka obraz uśmiechniętego dziadka śpiewającego „Lulajże Jezuniu” i wtórującej mu babci. Teresa pamiętała, jak co roku rodzice sprzeczali się, że babcia z tym karpiem nie może przyjść na czas. I jak co roku nagle przestawali, aby przy stole wigilijnym już tylko świętować, czekać na pierwszą gwiazdkę i prezenty. Najpierw odszedł dziadek, niedługo po nim babcia. Puste miejsce przy stole przypomina, że są z nami, gdy kolędujemy przy stole. Dźwięk telefonu oderwał Teresę od rozmyślań i gapienia się w okno. Śnieg przypominał teraz deszcz. Czyli na śnieg jeszcze trzeba poczekać, pomyślała. Na wyświetlaczu zobaczyła, że dzwonił ojciec. Nie rozmawiali od kilku tygodni, poszło o jakąś głupotę, a on wybuchowy zawsze powiedział za dużo. Od liceum pamięta, że ścierała się z ojcem, który w towarzystwie był taki dumny z niej i nie mógł się nigdy nachwalić córki. Czule potrafił też okazać, że kocha bezwzględnie i że może na niego liczyć. Jednak rozmowy w zaciszu domowym bywały trudne, szczególnie jeśli miała inne zdanie. A miała w wielu sprawach. Można by powiedzieć, że miłość i wzajemny szacunek wystarczą do dobrej komunikacji. Nie, to nie jest takie proste, jak się wydaje. Teresa doskonale wiedziała, że w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej. Nie znała nikogo, kto miałby idealne relacje z rodzicami, więc może tak już jest i to całkiem normalne…
– Tato dzwoniłeś?
– Cześć Tereniu. Wpadliśmy z mamą właśnie na pomysł, że w tym roku zrobimy pierogi. Wszyscy razem, właśnie chcieliśmy się umówić, czy w przyszłą sobotę Wam pasuje? To zajmie raczej cały dzień – tłumaczył ojciec – musimy się wcześniej umówić.
– Yyy, tak. Naprawdę? Mama nie lepiła nigdy pierogów – wystękała Teresa i z miejsca zganiła się, że z paskudną łatwością krytykuje pomysł rodziców. Tę cechę miała po ojcu i tak tłumaczyła się często przed samą sobą. Chciała to zmienić i wiedziała, że znowu będzie to na liście noworocznych postanowień. W końcu się uda.
– No to czas wreszcie to zmienić. Poza tym wspólnie na pewno nam wyjdą – oznajmił zadowolony ojciec.
– Co? A, pierogi. Ok tato, niech będzie. Fajnie. Muszę kończyć, w tygodniu zadzwonię.
– Pa córuś, pa.
Przez cały tydzień padał marznący deszcz, który nastrajał bardziej ponuro niż świątecznie. Mama dzień wcześniej zaczęła dusić kapustę z grzybami na farsz. Pozostało zrobienie kilkuset pierogów i stworzenie magicznej atmosfery. Na początek trzeba spędzić wspólnie kilka godzin.
– Tereniu spróbuj, czy nie trzeba doprawić kapusty – od drzwi witała mama.
– Ok. A Witek dojedzie w końcu? Mówił coś, że nie będzie naprawiał starego grata i kupuje auto. Ale dziś kupuje czy dopiero szuka?
– Umówił się na oglądnie, potem dojedzie – wtrącił ojciec – dzwonił do nas rano.
– Jasne. Super. Mamo masz kminek? Dodałabym do kapusty – zmieniła temat Teresa.
Mieszając farsz, którego zapach zapełnił całą kuchnię, rozglądała się po dobrze znanym wnętrzu. Metalowe pudełko po herbacie Tetley, które od dawna przechowywało inne herbaty. Nieużywane filiżanki do espresso na szklanej tacy. Kwiaty na oknie, przez które wpatrywała się w blok na przeciwko. Ileż to razy po kłótni z ojcem zalewając się łzami obiecywała sobie, że już się do niego nie odezwie. Podczas gdy on, jak gdyby nigdy nic, zwyczajnie przechodził do porządku dziennego, jakby nic się nie stało. Czasami wydawało się Teresie, że on nie robi tego świadomie. Dopóki się nie wyprowadziła myślała, że przez to zwariuje. Potem nabrała dystansu, a rzadsze spotkania pomogły w zachowaniu dobrej atmosfery, skupianiu się na dobrym obiedzie i pogawędce przy deserze. Tylko ta ostania sprzeczka nie była potrzebna. I poszło o coś, co nie ma znaczenia. Gdy awansowała w pracy myślała, że nie zdąży odbierać syna z przedszkola i chciała ustalić dni, kiedy robiłaby to mama. Nie miała nic złego na myśli, gdy po odmowie powiedziała tylko „mówiłaś mamo, że mi pomożesz”. Dobrze wiedziała, że po tym nie poprosi więcej i musi dać radę. Do akcji wkroczył ojciec wysyłając jedynie esemesa pisząc coś w stylu „jak możesz być taka okrutna dla mamy”. Okrutna? Jak? Prosząc?! No cóż, jak za dawnych lat, kiedy płakała po kłótni z mamą, a ojciec patrząc nie widział łez córki. Kwitował wtedy „mama przez ciebie płacze, jak ci nie wstyd”. „Ja też płaczę” bezgłośnie krzyczała całą sobą.
– Tereniu napijesz się kawy? Zrobię taką, jaką lubisz – wyrwał córkę z podróży wspomnień uśmiechając ciepło.
– Poproszę tato. – odpowiedziała upychając jeszcze gorącą kapustę do pieroga. Ojciec. Stara się po tym esemesie. Zawsze się starał, szczególnie po kłótniach. Nie umiał przeprosić, ale tym zachowaniem próbował się wytłumaczyć. W życiu by się nie przyznał, że źle zrobił… Tata, dumny ze swoich dzieci, nieradzący sobie z emocjami dobry i wrażliwy człowiek. Teresa miała dwa wyjścia, albo rozpamiętywać esemesa i pielęgnować żal do ojca, albo cieszyć się tą chwilą. Tu i teraz, w starej kuchni rodziców, pośród pierogowego bałaganu i zapachu świąt.
– Tato włączmy jakieś świąteczne piosenki, może Sinatrę, co? – zapytała wybierając drugie wyjście. Wtem wraz z zapadającym mrokiem ujrzała go za oknem – mamo, tato! Pada śnieg!
Świętować tak, jakby to miały być ostatnie święta. Patrzeć na bliskich tak, jakby to miał być ostatni widok z nimi. I choćby nie wiem co, Teresa wiedziała, że tak musi patrzeć na starzejących się rodziców. Dzieckiem pozostała w głębi serca, ale rodziców miała widzieć już oczami dojrzałej kobiety. Pragnęła ich zapamiętać z tamtego pierogowego dnia i ukuć wspomnienie na kolejne grudnie w jej życiu.