Znowu nie odkocham się w jesieni…
Znowu w jesieni tonę po uszy…
Jak mam ją znielubić, kiedy podsumowanie września pokazuje, że to miesiąc przytulności, długich rozmów w kawiarni i wyczekanych spotkań? Złota zapowiedź października, która spełnia się w pierwszych dniach miesiąca daje tyle inspiracji, że nie ma czasu na niedziałanie. Już nie wspomnę, że nowe projekty gotują się (ups!) na gazie zapraszając intensywnością zapachów do działania. Na przekór wiadomościom ze świata i nieuchronności zdarzeń robię swoje. Równowaga złapana na niedzielnym spacerze w parku, pachnącym kawą i ukochaną osobą daje kopa. W tym rytmie przeskakuję całą górę zmartwień. Wszyscy je mamy, ale jakże inaczej wygląda „ta góra” w jesiennym słońcu albo niechłodnym jeszcze deszczu, kiedy tyle obietnic wydaje się realnych do spełnienia.
Możesz usiąść i płakać razem z październikową słotą. Możesz. Możesz zamyśleć się o miłości najmniej rozumianej pory roku i odczarować ją dla siebie. Możesz.
Patrzę w stronę słońca i delikatnie mrużąc oczy widzę wszystko, czego potrzebuję do życia: ręcznie zrobiona przez siostrę specjalnie dla mnie makrama; obraz w mojej kuchni, który wisiał dawno temu w kuchni dziadków, a kto wie, czy nie u ich dziadków; grafiki jogowych asan, dzięki którym moja ziemska wędrówka jest taka pełna i radosna. Zapach bananowego ciasta mieszający się ze skwierczącymi na patelni plackami ziemniaczanymi… Pytam się więc, no jak? Jak mam powiedzieć, że nie lubię przedzimowej pory roku, jeśli czuję, że najpiękniejsze właśnie przede mną?
Spróbujcie spojrzeć na nią inaczej, dla Was też ma te dary.
A ja? No cóż, znowu w jesieni nie odkocham się tego roku…