książkowo

O miłości, wdzięczności i cierpieniu także…

Do „Listy nieobecności” Michała Pawła Urbaniaka przymierzałam się z przekonaniem, że książka o takim tytule nie może być miła, lekka i przyjemna. Jednak może być dobra, a nawet wyryć się w pamięci i zająć tam należne sobie miejsce nie na chwilę lecz na zawsze. Po przeczytaniu odkładasz ją powoli, następnie pozwalasz opaść jej na półkę nie do końca puszczając z rąk. W końcu luzujesz dłoń, która osunie się swobodnie w dół, a w tym samym czasie w głowie rozsiądą się wygodnie świeże emocje i myśli.

Płynąc z tą opowieścią kartka po kartce upewniałam się, że czytam o ogromnej sile miłości. Miłości gwałtownej i nieposłusznej, szalonej i jedynej, mocnej jak skała i równie kruchej i bezbronnej, jak pisklę, które wypadło z gniazda. I kiedy już wiedziałam, byłam przekonana, że tylko o miłości czytam – autor zastanawia się: „Może miłość to tylko inne imię wdzięczności.” Nie znajduję w tym pytania, lecz sugestię, może nawet rozwiązanie jedno z wielu. Ile razy ktoś chcąc okazać komuś wdzięczność rzucił lekko „Kocham cię”? A ile razy to nie było wcale takie proste, kiedy wyznanie miłości mogło być jedynym ratunkiem? A jeśli dziękczynienie pochodzi z litości do ludzkiej słabości? Czy nazwane miłością jest nią w istocie? I wreszcie czy miłość przestaje kiedykolwiek być wdzięcznością za naszą drugą połowę? Na te pytania znajdziecie odpowiedź w książce Michała Pawła Urbaniaka. Jednocześnie na te pytania odpowiedzi nie znajdziecie, jeśli nie zaczęliście ich szukać we własnym życiu. A ponieważ człowiek stworzony jest do miłości, to w swoim czasie odpowie na każde z nich.

               Nie tak dawno straciłam ukochaną i bardzo ważną dla mnie osobę, a po kilku latach kolejną. Jak dobrze było chłonąć czytane słowa: „Ilekroć byli na cmentarzu, Artur wyglądał tak, jakby chciał wejść do środka grobowca tylko nie znał zaklęcia otwierającego wrota. Jego rodzice, siostry i Janek już na niego czekali. Uśmiechali się z porcelany. Teraz tam wejdzie. Zuzanna będzie patrzeć, jak znika na zawsze. Artur nie żyje. Nie będzie go więcej.” Ktoś, kto odczuł żal po czyjejś śmierci tak bardzo, że z tego żalu urządził nowe życie, umeblował mieszkanie, ubrał i nakarmił żonę i dzieci – jak jeden z bohaterów powieści – wie, że to nieprawda, że „zegary nie stanęły, świat się nie zatrzymał”. Na moment czas zamarł właśnie; stanął i ani drgnie.

               „Lista nieobecności” to rapsodia zmagania się z cierpieniem duszy i ciała. To pieśń o niewoli i wolności zarazem, gdzie cierpienie łączy tak mocno, iż zdaje się zastępować miłość z jej całą przyziemnością i powszednim szczęściem: „Gdyby wierzyła w Boga, dziękowałaby mu, że została tylko postronnym uczestnikiem cudzej tragedii. Jakie to wygodne! Spojrzała jeszcze raz w stronę Janka i Honoraty. Pomyślała, że cierpienie może scalać bardziej niż proste, banalne szczęście.”

               Koniec powieści był dla mnie zaskoczeniem i jednocześnie nieprawdopodobnym olśnieniem. Epilog to wyniesienie całej historii na łamy uniwersalne, gdzie doszukać się można nie tyle zrozumienia dla jednej z bohaterek, ile odnaleźć małe kawałki, którą pozwolą nam zrozumieć kogoś bliskiego, a może nawet siebie samych…? To brak odpowiedzi i odpowiedź na wszystko. Okrąg, który nie ma początku i końca. Lista nieobecności to lista umarłych, którzy byli kiedyś żywi. To lista obecnych, którzy już nie czują bólu. „Lista nieobecności” to lista wszystkich, którzy kiedyś umrą i lista tych, którzy żyją teraz. Na liście jest też każdy człowiek, który „za dnia udawał tego człowieka, którym chciał być. Tutaj często uciekał nocą, kiedy wracał do niego ten (…), którym był w istocie.”

               Książkę, która wciągała mnie i drażniła jednocześnie, przeczytałam jednym haustem. I pomimo, że opowieść dzieje się na wielu płaszczyznach w różnym czasie, nie zgubiłam się w jej odmętach. Nie zdążyłam, bo tak szybko przepłynęłam. Tak czyta się o miłości i cierpieniu chyba… A miłości bywają różne, cierpienie natomiast tak samo boli i upokarza.

PS. Ponieważ to książka przede wszystkim o miłości pozwolę sobie na prywatę – dziękuję Mężu, ta recenzja powstała dzięki Tobie...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *