Z sekretów maszyny do szycia
Siedziałam w salonie i układałam się z laptopem na sofie. Dobrze, że mój ortopeda tego nie widzi, a jeszcze bardziej mąż, bo gderałby okrutnie, że w takiej pozycji nie wolno pracować. To niezdrowe dla kręgosłupa. Ale, że ortopeda nie patrzy, mąż w pracy, to i sercu memu nie żal. Uwielbiam mój salon, który wieczorem zamienia się w całkiem przytulną sypialnię, odkąd dzieci zabrały nam dawno temu naszą osobistą, prywatną, z wygodnym łóżkiem. No cóż, nie można mieć wszystkiego, a ja mam tak wiele, że sypialnią mogę dzielić się za dnia i gościć salonowo każdego, kto ma ochotę napić się herbaty, poczytać w wygodnym fotelu, albo obejrzeć w piątkowy wieczór jakiegoś Bonda z nami.
Zawieszam wzrok na Łuczniku, przerobionej na konsolę przez sąsiada z góry starej maszynie do szycia. Nie wiem, jak wyglądała zniszczona, ale pięknie wygląda taka odrestaurowana. Bejca dodała jej sznytu i elegancji, a meble w salonie awansowały do stylu eklektycznego. Świetnie ktoś wymyślił nazwę, abyśmy mogli łącząc stare z nowoczesnymi czuli, że nie jesteśmy nijacy, lecz nadal modni, a do tego umiemy łączyć różne style wnętrzarskie. I dobrze, bo akurat ten jest mi bliski i uważam, że bardzo sprawdza się zarówno w mniejszych, jak większych domostwach. Czy to nie piękne, magiczne wręcz, że stary przedmiot dostaje zupełnie nowe życie, nierzadko dom, rodzinę nawet?
Pamiętam, jak mąż przytargał ten nielekki mebel w naszą ósmą rocznicę ślubu. Cieszył się niemniej niż ja, bo razem stylizujemy mieszkanie eklektycznie i ciągoty do staroci w nas są na równym poziomie. Widzę minę mojego taty, który oglądał konsolę po raz pierwszy. Miał łzy w oczach, jak prezentowaliśmy ukryty we wnętrzu nadal piękny i sprawny mechanizm z działającym pedałem pod stopą, jak za dawnych lat. Tata kocha szyć i to on, nie mama, uczył mnie przyszywania pierwszych guzików i łatania dziury w ukochanym misiu. Szkoda, że nie ma tej maszyny, na której szył, kiedy jeszcze babcia żyła. Po jej śmierci brat taty pozbył się poczciwego Singera, czego nie mogłam mu wybaczyć niczym rozpieszczona mała dziewczynka. Miałam chyba wtedy trzydziestkę na karku… Myślę, że tata też miał żal, ale nigdy tego na głos nie powiedział.
Ta maszyna do szycia zawsze wpycha w moją wyobraźnię ledwo słyszalne historie. Czasami wydaje mi się, że jest ich całe mnóstwo. Jeśli tylko wytężę ucho, usłyszę na tyle, by choć jedną napisać.
A może maszyna kiedyś zdobiła stary dom, w którym skrzypiała podłoga. Może kobieta każdej nocy szyła, cerowała, naprawiała ubrania dzieciom i mężowi, którego wyglądała każdego wieczora, gdy zmęczony wracał z pracy w radomskiej fabryce. Widok jego postaci z daleka był sygnałem, aby podgrzać czekający na kuchence obiad. Następnie, by nie uronić ani chwili z wieczora, podać kochanemu. Przynajmniej tak mogła odwdzięczać się za jego dobroć i oddanie… Stary dom opalany był węglem, ogień pewnie skwierczał jeszcze głośniej niż ten mój, puszczony z jutuba na idealnie płaskim ekranie telewizora…
Niesamowite, że gdy patrzę przed siebie na rzeczywisty i jednocześnie płaski obraz widzenia nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wypływające spod pióra słowa tworzą jakieś niewidzialne okno. Gdy przez nie wyglądam, jest tam o wiele więcej niż to, co widzę w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka. To cały świat na wyciągnięcie ręki.
Tak jest właśnie z tą maszyną w salonie, gdy siadam niezdrowo i bardzo wygodnie…